W popkulturze wiele przygód zaczyna się od wizyty niezapowiedzianego gościa, znalezienia dziwnego przedmiotu lub innych niespodziewanych wydarzeń. Jednak ta opowieść zaczyna się od dźwięku dzwonków.
Widzowie zajęli swoje miejsca wypełniając salę Wrocławskiego Capitolu tak szczelnie, że można by przypuszczać, iż nawet duch nie znalazłby tam miejsca. Wówczas osoby tak myślące byłyby w błędzie, bowiem na scenie pojawiło się właśnie niezwykle uprzejme widmo konferansjera (Marek Kocot) rozpoczynając całe przedstawienie.
Zostaliśmy przeniesieni w czasie do lat 60’tych, na występ słynnej grupy Rat Pack. Dostaliśmy instrukcję jak się zachowywać w trakcie koncertu, czego możemy się spodziewać i rozpoczęła się główna część występu. Pierwszym ze „szczurów”, który pojawił się na scenie był Dean Martin (Maciej Maciejewski). Uraczył nas wspaniałymi wykonaniami klasycznych kawałków, jednak ku zdziwieniu wielu osób… śpiewał po polsku. Za przekłady tekstów odpowiedzialny jest Rafał Dziwisz. Muszę przyznać, że słuchając tych wykonań i porównując je z oryginalnymi tłumaczeniem zostało to zrobione wyśmienicie.
Równie wyśmienity był występ tercetu Sisters (Ewa Szlempo-Kruszyńska, Magdalena Szczerbowska, Marta Dzwonkowska), który po raz pierwszy pojawił się właśnie podczas występu Deana i regularnie ubarwiał wykonania aż do ostatniego utworu wieczoru. Sam koncert często był przerywany przez wcześniej już wspomnianego konferansjera, który swoją mocą zatrzymywał czas, zmieniał oświetlenie i opowiadał niesamowite historie czy biografie artystów. Szczególną uwagę poświęcił drugiemu z wokalistów, którym był Sammy Davis Jr. (Konrad Imiela)
Pojawienie się Sammyego wywołało nie tylko burze oklasków, ale też i ostrzeżenie o ryzyku wystąpienia żartów, które mogą być uznane za obraźliwe. Jednak moim zdaniem zdecydowana większość z nich była zaserwowana z wyczuciem. Audiencja mogła się nie tylko pośmiać ale i wzruszyć. W trakcie wykonywania Mr. Bojangles dostałem ciarek, to połączenie między muzykami, ta dynamika, te emocje… nawet sam Konrad uronił przy tym łzę.
Czas mijał nieubłaganie szybko, co można była zaobserwować miedzy innymi po pustoszejącej karafce z trunkiem. Biorąc pod uwagę fakt, że byliśmy w latach 60’ tych nikogo nie zdziwiło, że na scenie niemal wszyscy spożywali alkohol czy palili papierosy. Inaczej nie zachowywała się także gwiazda tego wieczoru, Frank Sinatra (Błażej Wójcik). Biały garnitur, wspaniały głos i niezwykła chemia między nim a wszystkimi kobietami. Te trzy cechy wystarczą, żeby niemal każdy wiedział o kogo chodzi.
W trakcie zabawy na scenie usłyszeliśmy chociażby wybitne Fly me to the moon, które poruszyło widownie. Warto podkreślić tutaj rolę, którą spełniał Big Band grając akompaniament do wszystkich wykonań. Był też polski akcent, bowiem została nam przedstawiona historia Violetty Villas, która miała okazję występować u boku legendy.
Chętnie opisałbym wszystko co działo się 22 maja we Wrocławiu, jednak po pierwsze, to i tak nie oddałoby wszystkich emocji tego wieczoru. Po drugie i co bardziej istotne, nie śmiem odzierać was z możliwości przeżycia tego samodzielnie. Jest to bowiem spektakl cykliczny i jeszcze z pewnością będzie możliwość obejrzenia go. Jako słowa podsumowania powiem tylko tyle, że brawa po występie nie cichły przez dobrych 10 minut i jestem przekonany, że na sali nie znalazłaby się nawet jedna osoba niezadowolona z tego wieczoru.
Filip Cierpisz
fot.: Filip Cierpisz